The VALETZ Magazine nr. 2 (VII) - kwiecien, maj 1999
[ ASCII ]
( wersja ISO 8859-2 ) ( wersja CP-1250 )
poprzednia strona 
			powrot do indeksu nastepna strona

 

2. Misja

Przytomnosc wrocila wraz z fala kaszlu. Slony smak w ustach, ciezkie powieki, wyplywajace lzy, bol glowy... Zamrugalem. Rozmazany mrok, niewyrazne, barwne, rozplasane plamy. Pamietam... Skoczylem do wody. Instynktownie wzmoglem czujnosc, wbilem oczy w ciemnosci. Zrenice wydobyly z mroku znajome kontury. Okno, slaby brzask, wlasne meble, matowe plaszczyzny ekranow i zarys lozka. Jestem u siebie. Jak tu trafilem? Jak swiadomosc mogla wydobyc mnie z topieli? Moze nie zyje? Poczulem nagly niepokoj. Poruszylem sie. Uswiadomilem sobie, ze oto leze nagi we wlasnej poscieli, ze czuje gdzieniegdzie wilgoc na ciele. Mokre wlosy...
Cos nie tak bylo w nader opatrzonym otoczeniu, czulem, ze nie jestem sam. Rzut oka na wszystko, najdokladniej, jak to bylo mozliwe, na ile pozwalaly mi na to ciemnosci... Rozlozony fotel, na ktorym ktos lezal. Skulony, przykryty kocem, nieruchomy. Spal? Kogos przypominal... Szczupla dziewczeca sylwetka. Skad ja?... No tak, to przyczyna zamieszania w barze. Co tu robila? Dlaczego sie mnie nie bala, nawet tu bezczelnie spi... Czyzby miala cos wspolnego z Ablem? Usiadlem, owinalem sie w przescieradlo i podszedlem cichutko... Skrzypnela podloga i atak gwaltownego kaszlu pokrzyzowaly mi zamiary. Poruszyla sie, zrzucila przykrycie i wycelowala we mnie bron. Kaszlac zapalilem swiatlo i stanalem przed nia. Ladna... Miala w sobie cos, co przypadalo mi do gustu. Moze te drobna domieszke negroidalnej krwi?
- Co tu robisz? Kto ci pozwolil... - zaczalem.
- Nie krzycz - rzucila rozkazujacym tonem.
Juz chcialem sie na nia rzucic...
- Nawet o tym nie mysl - zmierzyla mnie wzrokiem.
Zrezygnowalem. Skoro jeszcze nie strzelila, bylem bezpieczny. Spokojnie, bez wstydu, nakladalem na siebie suche rzeczy. Switalo.
- Cos sie napijesz? - spytalem.
- Moze.
Rozluznila sie, przeciagnela i wstala. W jej duzych oczach zalsnily iskierki humoru, kaciki ust wygial nikly usmiech.
- Jestem Ariane Bordi - przedstawila sie cichutko, jakby sama sobie. - Nic mi nie zrobisz, prawda?
Milczalem. Jednak sie bala mnie jak inni.
- Zobaczylam cie niedaleko stad, przy drodze...
- Czyzby? - przerwalem. - A nie wczoraj, w barze? Nie sledzilas mnie aby?
Zmieszala sie. Jej oczy nabraly chlodnego blasku. Wydela usta i nerwowo przebiegla wzrokiem po pokoju.
- To ja to zrobilam, rozumiesz? Nie moglam tak cie zostawic.
Zaczalem kojarzyc. Poczulem w karku echo bolu.
- Nie pamietasz? Rzuciles sie do morza i dlugo nie wyplywales. Musialam cie ratowac, przydzwigac. Miales... - wyginala palce.
Przypomnialem sobie te zatrate rzeczywistosci, choc zdawalo sie, ze snilem.
- Wiec uratowalas mi zycie? Dziekuje. Tylko po co? Najpierw pograzasz, a potem pomagasz?
- Kazano mi to zrobic, jestem z Solar Space Agency - wyrzucila z siebie. - Nie wiedzialam, ze to tak zadziala, ze az tak zareagujesz... Mowili, ze uwierzysz, jak przekonasz sie na wlasnej skorze.
- Uwierze w co?
- W to, z czym Rada SSA mnie tu przysyla. Nasz wywiad sledzi cie od dawna, ale jestes wyjatkowo nieprzystepny. Unikasz wszystkiego i wszystkich. Lecz wczoraj los troche mi sprzyjal. Siedzialam i czekalam...
Zakrzatnalem sie przy drinku. Mowila i mowila, nic konkretnego, ale w miare potoku slow zanikala z mojej strony nieufnosc. Obserwowalem ja ukradkiem. Promieniowalo od niej kobiecym cieplem, przykrytym oschloscia wojskowego wychowania, czyms mi bliskim, milym, idealem, ucielesnieniem moich najglebszych pragnien... Z czasem stawala sie w moich oczach coraz bardziej urodziwa i odnosilem coraz wieksze zadowolenie ze spotkania z nia. Z nia jako kobieta, nie jako wyslannikiem Agencji.
- Prosze - wsunalem jej w dlon drinka. - Usiadz. Zacznij od poczatku, po kolei.
Padaly slowa czasami tak ciche, ze wstrzymywalem oddech, by dobrze ja uslyszec. Czytalem mimike jej twarzy, ktora wyrazala wiecej anizeli wypowiadane slowa. Wyzywajaco mruzyla oczy, czasem lubieznie sie usmiechala, to dziwila sie calym obliczem, to wielkimi oczami z zachwytem wypatrywala czegos w oddali. Uswiadomilem sobie, ze czekalem na taka od dawien dawna i ze kogos takiego jak ona pragnalem... Gdyby to tylko bylo mozliwe.
- ...masz za zle Agencji, ze cie wyrzucila? Nie moglo byc inaczej. Rada musiala wyjsc ze skandalu z twarza. Badz co badz ich specjalnie wyszkoleni do sortowania informacji integralowie dali sie przekupic, a co gorsza zaczeli znikac jeden po drugim.
- Jestes sumieniem Rady?
Znow sie zmieszala. Przerwala wywod.
- Rada proponuje ci powrot. Tym razem chce cie wynajac jako ochotnika do projektu naukowego. Zawrze z toba stosowny ontrakt, ale stawia pewne warunki.
- Jakie? - wejrzalem w jej glebokie jak studnia oczy.
- Po pierwsze musisz zgodzic sie na ograniczenie swobody w zakresie, jaki zostanie ci wyznaczony. Po drugie, masz zobowiazac sie do mowienia prawdy i tylko prawdy. W zadnym przypadku nie mozesz ani rozpowszechniac, ani falszowac tego, co odkryjesz badz doswiadczysz podczas pracy w ramach projektu. Po trzecie, i to najwazniejsze, bedziesz uczciwy, prawy i rzetelny wobec Rady. Zadnych kontaktow z zewnatrz, a tym bardziej z rywalizujacymi z SSA koncernami i korporacjami. I po czwarte, jesli taki kontakt nastapil przed propozycja Rady lub po niej, to zobowiazujesz sie byc lojalnym wobec Rady, a tenze kontakt ma nastepowac za jej wiedza, zgoda i posrednictwem...
- A co w zamian?
- Dwadziescia tysiecy co miesiac. Przeszlosc zostanie zapomniana, Rada potrzebuje cie takiego, jakim teraz jestes. Udzial w oryginalnym projekcie naukowym. O, tu mam umowe... - podeszla miekko do lezacego plaszcza i wyciagnela plik kartek. - Wystarczy ja podpisac, ale poki tego nie uczynisz, nie zgodzisz sie na proponowane warunki pracy, nie pisne nic o planowanym przez Agencje eksperymencie...
Glos jej zadrzal. Kilka slow za wiele.
- Czy ma on zwiazek z tym, w co mam uwierzyc? - spytalem na tyle obojetnie, na ile sie moglem zdobyc.
- Wiesz - podjela po chwili milczenia - ze dla bezpieczenstwa wlasnego i ludzi Agencja trzyma wszystko w scislej tajemnicy. Dowiesz sie tego we wlasciwym czasie i miejscu, po podpisaniu umowy. Tu nie ma chyba nic interesujacego do roboty, co? - zmienila temat. - Poczucie daremnie traconego czasu, intelektualnej pustki i mijajacego na banalach zycia do waszych przyjemnosci nie nalezy. To jakby rybe wyrzucic z wody.
- Sprobuje co nieco zgadnac, dobrze? - trwalem przy swoim. - Co dalas mi w tym zamieszaniu? Wiesz, ze to jest zakazane, moge... Co to bylo? Mialem po tym dosc dziwaczne doswiadczenia.
- Nie pamietam nazwy... - zastanawiala sie. - Ale na pewno nie narkotyk. Wiem, ze wplyw tej substancji na swiadomosc mial cie zaintrygowac. Ma ona zwiazek z eksperymentem biologicznym, do ktorego Agencja przygotowuje sie w projekcie. Jesli powiesz, co czules po niej, moze sobie przypomne.
Jednak eksperyment z obcym... Te lata mnie zmienily. Wezbraly emocje. Musialem je opanowac, powrocic do beznamietnego, chlodnego, wyrachowanego rozumu. Wazylem w dloni umowe, barwna, rozkrzyczana jak reklama, i udawalem, ze ja dokladnie studiuje. Bylo tam wiele o tym, co mowila Ariane, o obowiazkach, nakazach i zakazach, o okresie zatrudnienia, wynagrodzeniu, o zadowoleniu, osobistej satysfakcji, o ciekawych i oryginalnych...
- A gdybys tym mnie zabila? Gdybys nie zdolala uratowac... - zwatpilem nagle w jej prawdomownosc. - Czy ty naprawde pracujesz w SSA? Co mozesz o mnie wiedziec?
- Wszystko - odparowala z rozdraznieniem. - Jestes... Twoj mozg jest produktem projektu sztucznej inteligencji. Powstales w laboratoriach BioNeuroNetwork, tam tez sie rozwinales i wychowales. Edukacja indywidualna, wszechstronna, wszystkie dziedziny wiedzy. Byles tez w Uniwersytecie w Delhi, wyksztalcenie w hinduizmie i filozofii wedyjskiej, w Princeton neognoza, w CERN kosmologia... Wyliczac? Kupila cie Agencja. Osiadles najpierw w Centrum Nasluchu Kosmicznego, w programie badan nad sztuczna i pozaziemska inteligencja, w koncu zaangazowano cie, wraz z innymi integralami, w nadzorze sieci. Opracowales podstawy lacznosci miedzycywilizacyjnej w pasmie mikrofalowego i zerowego promieniowania tla nieba, a potem falsyfikowales w sieci informacje. Namierzyla was Korporacja i... W zamian za, jak to mowicie, personifikacje, daliscie sie przekupic. Zniknales, inni rowniez, ale wkrotce, gdy znalezli sie dawcy, pojawiles sie jako Dorian D. Brain...
Pamietam, jak znikaly jeden po drugim z laboratoriow sztucznie hodowane mozgi, jak od czasu do czasu wybuchaly i milkly pogloski o odkryciu przez buddyjskich mnichow Najwyzszej Jazni, a wsrod hinduistow - swiadomosci Kriszny. Swiat szalal na punkcie inteligencji, tej sztucznej, nie pozaziemskiej.
- Przestan! - czulem, jak wzburza sie od emocji ma swiadomosc, jak maleje pod naplywem wspomnien, jak robie sie, ze wstydu, taki malutki...
- Wystarczy? - triumfowala Ariane.
Milczenie. Wstalem, otwarlem okna, wyszedlem na taras, na skraj resztek dzungli. Pochmurny ranek szarym, zamglonym mrokiem osiadl na okolicy. Oddychajac gleboko uspokajalem sie. Zapalilem. Tak, wystarczy juz tej nudnej, ludzkiej wegetacji, dosyc... Wrocilem i bez wahania podpisalem umowe. Ariane, caly czas milczaca, obejrzala podpis i starannie zlozywszy umowe schowala ja w kieszeni.
- No, Dorian, rozchmurz sie - zmienila ton. - Kraza o was legendy, niestworzone rzeczy. Jest w nich pewnie troche prawdy. Jestescie, owszem, nieco niesamowici, ale mozna sie do tego przyzwyczaic, polubic, nawet to pociaga - zmruzyla oczy i nuta perwersji zabrzmiala w jej slowach. - Macie typowo ludzkie przywary i slabostki. Jak kazdy czlowiek...
Podeszla blisko, tak blisko, ze dostrzeglem bijaca od niej aure ciepla i poczulem jej cialo.
- Wieczorem mamy lot do Genewy. Jesli masz do zalatwienia jakies prywatne sprawy, zalatw je. Chcesz, pomoge ci. Szkoda, ze nie moge dluzej tu zostac, tak lubie male wysepki...
Zakrzatnalem sie i wkrotce wyszlismy razem do miasteczka. Miasteczko! Kilkadziesiat chat, jednogwiazdkowy hotel, kosciol, dwa budynki, bank, towarzystwo lotnicze i wezel swiatowej sieci intelektronicznej. Skad taka popularnosc tej dziury na Ziemi... Nie chcialem wydawac polecen z wlasnego mieszkania. Sprawdzilem konto. Wplynelo na nie noca poltora miliona. Zrodlo - nieznane. Zamowilem samolot, poszukalem posrednika i dalem zlecenie najmu mieszkania. Potem powrocilem po drobiazgi, ktore chcialem zabrac ze soba, ktore nie byly dostepne w sieci wysylkowej czy w produktorach. Reszte sobie uzupelnie po drodze, albo na miejscu. W drodze na miejscowe lotnisko krzatajacy sie co bardziej znani tubulcy niesmialo machali mi reka.
- Czy uwierzysz, ze bardzo pragnelam poznac jakiegos integrala? - Ariane ocierala sie o mnie. - Wcale nie jestes taki straszny...
- Spieszmy sie, te chmury nie wroza nic dobrego. Zbliza sie cyklon.
Awionetka czekala. W niecala godzine dostalismy sie do portu lotniczego, skad juz bezposredni lot do Europy. Stanowilismy niezwykla pare, gdyz ci, ktorych mijalismy, z lekiem ustepowali nam z drogi i jeszcze dlugo ogladali sie za nami.
- Musze cie ucharakteryzowac, zmienic nieco oczy. Wzbudzasz strach - mowila Ariane, zaciagajac mnie do dworcowej toalety. Nie wiem skad wziela szkla kontaktowe, zalozyla mi je, przyjrzala sie. - W Genewie wzbudzalbys niezdrowa sensacje, wzieto by cie za oszalalego porywacza, a mnie za twoja zakladniczke.
Poznym wieczorem zasiedlismy w transkontynentalnym samolocie. Wszystko bylo zawczasu zalatwione, bo ani jej bron, ani ja, nie bylismy obiektami niepozadanymi na pokladzie. Zdazylismy przed cyklonem. Samolot, podkolowawszy do startu, po krotkim rozpedzie wzbil sie z pasa startowego wprost w ciemnosc burzliwych chmur, przemknal przez rozblyskujace juz nad nimi wyladowania, i osiagnawszy stosowny pulap swobodnym ciagiem polecial na wschod. Posilek, kilka godzin ciemnosci i rozblysly na chmurach pierwsze sloneczne promienie, a potem morze olsniewajacych oblokow porazilo oczy. Nie martwilem sie mysla o zlamaniu jednego punktu umowy. Abel, jesli mowil prawde, powinien temu zaradzic. Kwota, ktora korporacja przelala mi na konto, nie miala znaczenia, dopoki nie zostanie skonsumowana. Kto wie, czy Agencja nie rozpuscila aby plotki o Projekcie...
Monotonny szum silnikow wypelnial kabine. Nad morzem pofaldowanych jak wydmy chmur unosily sie barwne polacie aerozolowvch zanieczyszczen, na ktorych rozszczepialy sie promienie sloneczne. Wyspy fioletu, czerwieni, zieleni, czerni... Ariane, zmeczona, spala oparta o moje ramie, nieswiadoma szalejacej za iluminatorem feerii barw. Jaskrawa biel, gdzieniegdzie rozstepujac sie i przerzedzajac, ukazywala bura, spieniona sztormem powierzchnie Atlantyku, ktora w miare zblizania sie do ladu przechodzila w szaroniebieska, spokojna plaszczyzne. Obloki rzedly, ocean wygladzal zmarszczki. Zblizalismy sie do ladu. Samolot niebawem przecial linie brzegowa Iberii, zostawil za soba poprzecinane wstegami rzek niziny i wyzyny, wzniosl sie nad Pireneje, znizyl, przemknal nad Garonna, Masywem Centralnym i Rodanem. Znow nasunely sie chmury, szare wstegi przeslonily pejzaz, na ukazujacym obraz sprzed dziobu samolotu ekranie zamajaczyly przymglone, biale szczyty Alp i rozsiane u ich stop miasta. Samolot obnizal pulap, potem wbil dziob w geste warstwy deszczowych chmur, przechylil sie w nawrocie i nasunal nad ladowisko. Zalsnily na poboczach wstegi swiatel, pas smuga betonu zaczal umykac w tyl, samolot przyziemil, odbil sie raz i drugi, i usiadl, wytracajac wstecznym ciagiem szybkosc, a potem majestatycznie podkolowal pod gmachy terminala lotniska i stanal. Krzatanina podroznych, zamieszanie, i razem z Ariane znalazlem sie na ruchomym pasazu zmierzajacym wprost do dworca, do wysokich, stalowo szklanych budynkow. Korytarze, chodniki, reklamy, sklepy, tlumy podroznych, witajacych, obsluga, straz...
Z glownego holu zeszlismy w podziemia. Parking, postoj... Ariane gdzies zadzwonila. Wyszlismy na skraj jezdni, pod taras hali dworcowej. Padal snieg z deszczem, dal silny wiatr, znad gor i Lemanu ciagnely pasma mgly. Drogowskaz na Meyrin, na Genewe, przemykajace w obu kierunkach auta... Postawilem kolnierz. Poludnie, pozny pazdziernik, a trafilismy na listopadowa szaruge. Na trawnikach, krzewach, osiadal snieg, pod stopami chrzescily grudki lodu, swiatlo zapalonych swiatel ledwie rozjasnialo zapadajacy szybko zmrok. Przebiegly dreszcze, zimno. Czas oczekiwania dluzyl sie, zatracalem we mgle i szarudze orientacje i poczucie rzeczywistosci. Wszystko, co znajdowalo sie w promieniu kilku krokow, wydawalo sie odlegle i tajemnicze. Zaraz zacznie sie reakcja obronna organizmu... Ktos szarpnal mnie i pociagnal za soba. Ariane! Z zawiesistych oparow wychynal nowiutki vignan pokryty mokrym, topniejacym sniegiem. Ariane otworzyla drzwi i wcisnela mnie na siedzenie, sama siadajac za kierownica, podobna do miniaturowego kokpitu seryjnych pojazdow orbitalnych. Cieplo! Wylaczyla komputer, automat, ujela kierownice i rozejrzawszy sie ruszyla. Zajasnialy liczne wskazniki elektronicznego samochodu, zabuczal ledwie slyszalny silnik. Woz zrecznie omijal zaparkowane samochody, pracowaly wycieraczki. Prowadzony komputerem jakby jakims nadzmyslem odnajdywal luki w rzece aut i po krotkim czasie podjezdzalismy do zabudowania malutkiego Meyrin.
Osrodek, o ile pamietalem, dawno juz utracil charakter swiatowego centrum badan struktury materii. Posadowione kilkadziesiat metrow pod ziemia akceleratory liniowe, kolowe, sam LEP z koliderem hadronow, aczkolwiek pracowaly nadal, wydzierajac drobne tajemnice budowy materii, stanowily praktycznie juz wartosc muzealna. Utracily ja na rzecz konstrukcji akceleratorow plazmowo-laserowych i surfatronow, oraz ustepujacych juz i im, wykorzystujacych boom mieszanych, czasteczkowo-atomowych nanotechnologii, precyzyjnych niczym procesory kolosalnych "mikrokoliderow". Ich charakterystyczne konstrukcje widnialy tu i tam, siegajac gleboko poza francuska granice. Szesnascie podziemnych sal eksperymentalnych z ich oslawionymi dawniej detektorami, do ktorych szlo sie najprawdziwszym labiryntem tuneli, obudowaly nowe obiekty, ktore Solarna Agencja Kosmiczna przeksztalcila z czasem we wlasne podosrodki. Dawny CERN pracowal nadal, lecz glownie juz na zlecenie SSA, doskonalac imaktory...
Samochod przyhamowal gwaltownie wprost przed wjazdem polozonego tuz obok administracyjnego centrum Agencji. Czekalismy, az nas zeskanuja, zarejestruja i porownaja lub wprowadza do systemu bezpieczenstwa. Wycieraczki cierpliwie zlizywaly z szyb lepkie platy sniegu, padajacy deszczu bebnil o usztywnione bezruchem nadwozi auta. Sine, nabrzmiale chmury ciezko przetaczaly sie po niebie. Wjazd wreszcie nas przepuscil, woz wyrwal do przodu, wzial ostro zakret, az sypnelo struga zwiru, i z piskiem opon zahamowal na parkingu, w podcieniu wysokiego, przeszklonego budynku.
Wysiedlismy. Poszedlem za Ariane, zatrzymujac sie na chwile przed tablica informacyjna. "Centrum Administracyjne SSA" - glosil wielojezyczny napis. "Filie..." i tu nastepowaly dziesiatki nazw kompleksow laboratoryjnych, prowadzacych najprzerozniejsze prace podstawowe i stosowane, ukierunkowane na eksploracje swiata. Na Ziemi, Ksiezycu, Marsie, na satelitach planet... Przeszedlem przez wahadlowe drzwi, wprost do holu chronionego przez straznikow, pelnego przemykajacych tu i owdzie ludzi. Rozejrzalem sie za Ariane. Jest, w grupie czekajacych na winde osob, wyciaga szyje i macha reka. Razem weszlismy do kabiny. Ktores tam pietro, korytarz, rzad gabinetow...
- Poczekaj tu chwile - pierwsze od chwili wyladowania slowa.
Znikla za drzwiami na koncu korytarza. Zostalem sam. Poczulem sie zmeczony. Wczoraj, o pol swiata stad i kilkanascie godzin roznicy czasu, po spotkaniu z Ablem, po halucynacjach, krotkim snie i dlugim czuwaniu, z drzemka w samolocie - mialem chyba prawo. Zamarzylem o wypoczynku. Przymknalem oczy, dla relaksu. Mgla, gesta mgla, przyspieszajace bicie serca, brak tchu... Otworzylem je ze strachu. Drzac zapalilem papierosa, ale zaraz drzwi otworzyly sie i wyszla Ariane.
- Mozesz wejsc - powiedziala troche oschle. - Dalej musisz juz sam. Jakbys chcial... mieszkam w hotelu. Zajrzyj, moze jutro.
Skinalem bez przekonania glowa. Moze zajrze. Odprowadzilem ja wzrokiem do zalomu korytarza.
Samotnosc. Nagle poczucie pustki, obcosci... Tak, mam wejsc, ale wahalem sie przed przekroczeniem progu. W koncu drzwi odemknely sie. Stanal w nich wysoki, pozornie drobny, dobrze zbudowany mezczyzna, chyba Wloch z pochodzenia.
- Dorian D. Brain, prawda? Vittorio Sasso - podal mi dlon i pociagnal do srodka. - Wlasnie czekamy na ciebie...
Zamknal drzwi, podprowadzil do srodka gabinetu, zatrzymal, cofnal sie o krok czy dwa, i obszedl mnie dookola.
- Taaak... D. D. Brain... Dlaczego wlasnie tak? No dobrze. Prosze, siadaj - wskazal na fotel.
Usiadlem, a on obszedl biurko, ktore wygladalo jak konsola sterowania lotem, usiadl naprzeciw, jedna reka siegnal po ma umowe, druga obrocil ku mnie monitory. Na ekranach podnosili na mnie glowy inni faceci. Galeria reakcji...
- Witaj przed Rada Agencji, integrale - rozpoczal oficjalnym tonem chyba przewodniczacy Rady, starszy, siwiejacy, zmeczony jakby wiekiem mezczyzna. - Oto jej czlonkowie...
Mialem taka treme, ze nic do mnie z poczatku nie docieralo, dopiero po pewnym czasie zaczalem rozumiec, co do mnie mowia.
- ...uwazamy za zamknieta, choc pamietam cie z tamtych czasow. Dziekujemy, ze zgodziles sie mimo wszystko z nami wspolpracowac. Porucznik Bordi przedlozyla ci warunki, na jakich powracasz. Rozumiemy, ze akceptujesz je bez zastrzezen?
Przytaknalem. Potwierdzil i Sasso
- Przejde wiec od razu do sedna rzeczy, dobrze? - odczekal chwile i za ma milczaca aprobata kontynuowal. - Realizujemy projekt, zwany w naszych kregach pod kryptonimem "Program Pulsar". Kieruje nim siedzacy tu oto Vittorio Sasso. To pod jego naciskiem zgodzilismy sie na twoj miedzy innymi w nim udzial. Jest to, jak zapewne rozumiesz, projekt tajny, totez...
Mowiacy przerwal, spojrzal gdzies w bok swego swiata, sciagnal w zdziwieniu brwi nad swymi zmeczonymi oczami, przeprosil, zniknal z ekranu, i po chwili pojawil sie ponownie.
- Przepraszamy, D. Brain. Musimy przerwac rozmowe. Nagle sprawy... Vittorio, poprowadz dalej...
Ekrany zgasly, konferencja skonczyla sie. Sasso, przez moment zaskoczony, podjal temat.
- Jakis czas temu, Brain, nasze automaty kolejnej wyprawy prozniowej przywlokly z jednej z planet gwiezdnego systemu PSR 1951+01, pulsara i brazowego karla, pewna istote, ktora, jak sie okazalo po blizszym jej zbadaniu, moze byc obdarzona rozumem. Celem projektu, jaki Agencja podjela, jest, jak sie zapewne domyslasz, sprawdzenie tego domniemania i jesli sie ono potwierdzi, nawiazanie kontaktu...
- I po to wysylacie agentow po integrala! A ten wstrzykuje mu jakies swinstwo, po ktorym robi sie bezwolny! Co to? Porwanie?
- Brain, to nie jest konwencjonalny kontakt - Sasso zbyl moj wybuch. - To, co dala ci Ariane, sprawdzalo twoje predyspozycje. Wiesz, co nas rozni? Umysl, Brain, umysl! Moj jest zdeterminowany osobniczym uczeniem, twoj nie. Ty masz go otwarty, zdolny do pojmowania roznych swiadomosci, rozumowania nimi. Malo tego, jeszcze zdolny do syntez. Moj nie. Potrafisz sam zastapic armie naukowcow roznych specjalnosci.
- To bylo dawno, zanim...
- Moze i dawno, ale to kwestia treningu, przypomnienia sobie. Wiesz, czego od ciebie oczekuje? Pelnego, wszechstronnego zrozumienia swiadomosci inaka...
- Kogo?
- Inaka. Tak nazywamy to stworzenie sprowadzone z Misty, planety, na ktorej zostal znaleziony. Wiec jak juz mowilem, chcemy zrozumienia jego swiadomosci. Bez zajrzenia w jego umysl nigdy nie bedzie mowy o kontakcie. Chcemy tez, abys zbudowal nam model tej swiadomosci. Raport, jaki przedlozyla nam Ariane, kaze przypuszczac, ze neuromediatory oddzialywuja na twoj mozg tak, jak sie spodziewalismy...
Neurotransmitery. Molekularne przekazniki synaptyczne... To z ich powodu mialem te nieznane i niepodobne do niczego halucynacje. Pamiec inaka. Obnizasz bariere hematoencefaliczna, by ciezkie, to znaczy wielkie dla tej bariery neuropeptydy mogly przeniknac przez naczynia wloskowe z krwia do mozgu i umiejscowic sie w synapsach... Mozg robi wtedy reszte. Ugina biotoki, zmienia i superponuje engramy... Proste. Niby proste, ale wlasciwie mocno uproszczone. Z uplywem czasu mozg sam te mediatory katabolizuje, usuwa, zaciera obca pamiec. Po licznych eksperymentach z ziemskimi gatunkami moze udac sie i taki...
- Tak, dzialaja - powiedzialem zamyslony. - Pewnie dlatego zdecydowalem sie z wami pracowac...
- Nie tylko z nami - odparl Sasso. - Wiemy, ze to odkrycie inaka w jakis sposob wycieklo z kol pracujacych w Projekcie, bowiem wzrosla mocno aktywnosc korporacji. Wiem tez, ze i ona szuka integralow. Wiesz juz cos i o tym! - rzucil szybko i przeszyl mnie ostrym spojrzeniem.
Zawahalem sie, poczulem troche nieswojo pod jego wzrokiem, jakby skanowal moje mysli, i tylko dzieki dawnym nawykom zachowalem zimna krew i nie okazalem zaskoczenia. Skinalem glowa.
- To dobrze, ze spotkales sie z Richterem - odetchnal. - Doniesiono mi, ze korporacja chwycila przynete. Ale teraz, bez porozumienia ze mna, jeszcze nic im nie mozesz przekazac.
Usmiechnalem sie rozbrajajaco.
- Nie spodziewalem sie, ze bedzie inaczej. Liczylem, ze bede w czyms w rodzaju... wiezienia.
- Licze na twoja prawdomownosc, ale na pewno bedziemy ciebie pilnowac. Dyskretne, nawet tego nie zauwazysz. Ariane ma niezwykly urok, prawda?
- Tak. Nie sposob oprzec sie potrzebie przebywania z nia...
I nagle zrozumialem.
- A widzisz! - zasmial sie. - Ale tym razem zdamy sie na elektronike.
- Wiem, wiem - ziewnalem niespodzianie. - Wybacz, ale dawno nie spalem, jestem tez troche glodny.
- Jasne - Sasso podniosl rece do gory i wstal. - Pomyslalem tez o tym. Pozwol - skinal dlonia i podszedl do okna. Posluchalem, stanalem przy nim. - Widzisz te swiatla? - wskazal dlonia na prawo. Przez gesta mgle przenikal rozmazany poblask. - To kilka krokow stad. Maly hotelik, wlasciwie willa, w ktorej nocuja nasi specjalni goscie. Spodoba ci sie. Ma wszystko, co trzeba. Nawet koncowke intelektronicznej sieci. Oto karta... - wsunal mi w dlon kartonik. - Zaprowadzic cie?
- Nie, dziekuje - odmowilem. - Trafie.
- Jak chcesz. Spokojnej nocy. Spotkamy sie jutro - podal mi reke i spojrzal gleboko w oczy. - Na imie mam Wiktor, wiec...
- Dorian - kiwnalem glowa. Podnioslem torbe i poszedlem do wyjscia.
- Dorian, chwileczke! - zawolal.
Odwrocilem sie przy drzwiach.
- Moze bedzie nam latwiej jutro rozmawiac... Jesli polaczysz sie z Osrodkiem Badan nad Wyobrazeniem i podasz wspolrzedne pulsara, znajdziesz w jego systemie dane o Miscie. Pamietasz je? To haslo.
Podziekowalem skinieniem i wyszedlem, zachowujac powidok utkwionego we mnie jego spojrzenia. Zszedlem schodami kilka pieter, nie zatrzymywany przez nikogo przemierzylem hol, pchnalem skrzydla drzwi. Potezny poryw wiatru zaparl mi dech, przeniknelo mnie zimno. Postawiwszy kolnierz zarzucilem torbe na ramie i wszedlem we mgle. Mruzac oczy przed deszczem poszedlem przed siebie, mijalem krzewy, drzewa... Skads przez szum wiatru i deszczu nadbiegl jakis dzwiek, jakby ulotu z linii energetycznej czy z dzialajacego tu gdzies dalej surfatronu. Niebawem zamajaczyly przede mna swiatla, potem wylonil sie z mgly dom, z oswietlonym prostokatem drzwi, z ciemnymi rzedami okien. To pewnie tu. Poprawilem torbe, wstapilem na schody, wsunalem karte. Drzwi otworzyly sie, zajasnialy swiatla, cieplo zapraszajaco buchnelo ze srodka. Wszedlem.
Okragly hol, drzwi obok drzwi, krete, wiodace na gore schodki. Po dwa stopnie naraz! Znow rozblyskuje cieple oswietlenie. Pokoj podobny do pokoju jak krople wody... Na ktory sie zdecydowac? Niech bedzie ten! Z okna dostrzegam przez mgle poswiate wiezowca, parking i chyba tyl vignana, ktorym jechalem. Cisza, spokoj... Wypakowuje rzeczy. Jest i lazienka, prysznic... Dlugo, dlugo rozkoszuje sie wrzatkiem, szoruje szorstkim recznikiem i wkladam czyste ubranie. Teraz cos zjesc... Wycierajac recznikiem glowe schodze na dol. Pokoj z zestawem medycznym, sala konferencyjna, multimedialna... Na wprost schodow jadalnia. Kilka stolikow, barek na srodku, produktor z menu na starodawnym monitorze. Wybieram danie, czekam, az dostarcza, a potem widze, jak jadlospis przemienia sie w liste towarow, polecanych przez obslugujaca osrodek firme Hammera. Dlaczego nie? Wybieram bielizne, dwa komplety ubran, obuwie. Prosza o konto... Prosze... Tymczasem zjem i odpoczne.
Jadlem i myslalem. Ogarniala mnie sennosc. Abel i Ariane, Agencja i korporacja, Sasso i Program Pulsar... Zapiekly oczy. Wstalem, wyrzucilem naczynia, zamowilem mocna kawe, wrocilem do siebie po papierosy. Zrealizowano mi zamowienie. Kilka paczek z barwnymi podziekowaniami za zakup. Nie rozpakowalem ich, odstawilem na bok, zapalilem i raczylem sie kawa. Agencja i korporacja wiedza zapewne to samo i dzialaja tak samo. Abel i Ariane zdaja sie dzialac reka w reke, a i Sasso jakby bawil sie ze mna jak kot z mysza. To jego przenikajace jak rentgen spojrzenie... Co mu w raporcie powiedziala Ariane? Co za przypadki, co za subtelne i niezwykle sploty przypadow, jakby jakas kombinacja przyczyn i skutkow na poziomie osobowym. Jakby ustanowione z gory przeznaczenie. Przeznaczenie... Czy moze raczej prawo natury wiklajace w materialna egzystencje... Karma! Podobno wszystko, co sie przytrafia, co zostalo wprawione w ruch, co rodzi ciag skutkow i przyczyn, co skazuje na nieskonczona wedrowke i laczy czlowieka z kosmosem. Prawo karmana... Co za mysli chodza mi po glowie. Czy nie lepiej zrobic cos z kontem? Tkniety jakims przeczuciem otrzasnalem sie, podbieglem niemal do monitora. Potracona naleznosc i stan po operacji... Blad! Musze zamazac... Wytezylem umysl. Jak ja to robilem? Aha! Wpadlem w rym ledwie nadazajac wzrokiem za wybijajacymi szalone tempo na klawiaturze palcami. Ekran zaczyna pulsowac, chwila, i wypada plik banknotow... Chyba po wszystkim. Nie, jeszcze sie upewnie. Wypisuje numer konta, czekam... Nie ma sladu po pierwotnym stanie, gdzies sie blaka transakcja... Udalo sie!
Zanioslem zakupy na gore, wrzucilem do szafy, pieniadze utkalem na dnie torby, by nikt ich nie znalazl. Polozylem sie wygodnie, rozluznilem, zrytmizowalem oddech i wszedlem w plyciutki trans. Minuta, piec, pietnascie... Wystarczy. Zrelaksowany i pelen energii zapragnalem cos zdzialac. Co? Aha, Wiktor wspominal o sieci intelektronicznej, gdzies tu powinien byc do niej dostep...


Mandala (Imago mundi)
ciag dalszy...

 
poprzednia strona 
			powrot do indeksu nastepna strona

28
powrot do poczatku
 
The VALETZ Magazine : http://magazine.valetz.art.pl
{ redakcja@valetz.art.pl }

(c) by The VALETZ Magazine. Wszelkie prawa zastrzezone.